niedziela, 13 lutego 2011

001. Po prostu ja,

Obudziło mnie jasne, wrześniowe słońce drażniące niemiłosiernie moje oczy. Okna mojego pokoju wychodziły na wschód, za co o poranku przeklinałam los. Przekręciłam się na łóżku tak, aby słońce świeciło mi w plecy. Nie do końca obudzona, a właściwie nieprzytomna, szybko zapadłam w płytki sen i nawet coś mi się śniło. Jednak po kilku minutach (które wydawały się być sekundami) obudził mnie gwałtownie głośny dźwięk budzika. Nie było rady. Trzeba było wstać i ten hałas wyłączyć. Mojego porannego dręczyciela specjalnie ustawiłam na drugim końcu pokoju, abym zmuszona irytującym dźwiękiem, podniosła swoje bezwładne ciało i obudziła się na dobre. Ten patent zawsze działał, pomimo, że każdego cięższego ranka, takiego jak ten, plułam sobie w brodę, że go wykorzystałam.
Spojrzałam na zegarek. 5.30. W sam raz. Szybko ubrałam dresy i jakąś bluzę, złapałam iPoda i zahaczając po drodze o przyległą do mojego pokoju łazienkę w celu szybkiego umycia zębów i twarzy, zeszłam po cichu na dół. W korytarzu panował półmrok, ponieważ rolety od wschodniej strony były zasłonięte. Założyłam adidasy, włożyłam w uszy słuchawki, puściłam moje ulubione włoskie kawałki i wyszłam na zewnątrz. Panował chłodek, który w pierwszym momencie wydawał się być dwudziestostopniowym mrozem, jednak po chwili stał się wręcz przyjazny. Obudzona na dobre zaczęłam rozciągać wszelkie mięśnie, które posiadałam, podśpiewując pod nosem włoską piosenkę. Chwilę później, po krótkim treningu, zaczęłam biec. Mieszkałam w dość dużej wsi, więc miejsca do biegania miałam aż zanadto. Postanowiłam wybrać swoją ulubioną ścieżkę, która biegła przez lasek, pole, obiegała duże jezioro i wracała do wioski. Będąc już w lesie, zaczęłam robić listę zadań na przyszłe dni. Tego dnia (a był to piątek) miałam zapowiedziany sprawdzian z polskiego i koło z matematyki na ósmej godzinie. Później trening. Na sobotę zaplanowany miałam mecz o 9.00 rano, później umówiłam się z Julią – moją przyjaciółką – na babski dzień. Miałyśmy buszować po całym mieście, do którego na co dzień chodziłyśmy do szkoły.
20 minut później byłam z powrotem w domu. Miałam 40 minut do odjazdu autobusu. Wskoczyłam pod prysznic, zjadłam szybkie śniadanie, na które złożyły się tosty z dżemem i zielona herbata, po czym spokojnym krokiem ruszyłam w stronę przystanku oddalonego od mojego domu o jakieś 500m. No cóż. Uroki życia na wsi.
W szkole czuło się atmosferę nadciągającego weekendu. Nikomu się nic nie chciało, wszyscy mieli dobre humory i wciąż zerkali na zegarki odliczając minuty do ostatniego dzwonka. Cały dzień Julia pytała mnie czy pamiętam o naszym „babskim dniu”. Była osobą bardzo gadatliwą, mogła mówić bez przerwy na oddech i nigdy nie brakowało jej tematów. Uwielbiałam te jej wesołą paplaninę, potoki słów, nieokrzesaną gestykulacje. Nie, żebym ja była niemową. O nie! Ale przy niej wydawałam się cichą myszką.  Gdy zadzwonił tak oczekiwany ostatni dzwonek, ze szkoły wylała się fala uczniaków pragnących jak najszybciej nacieszyć się resztkami lata. Początek września był tego roku bardzo ciepły. Można było chodzić w t-shirtach i krótkich spodenkach. Tym bardziej nikomu nie chciało się siedzieć w klasach. Nawet nauczycielom.
Koło z matematyki zostało odwołane (zupełnie jakby nauczyciele też chcieli nacieszyć się weekendem), miałam więc półtorej godziny dla siebie. Poszłyśmy z Julką na obiad do pobliskiego centrum handlowego. Ona, jako dziewczyna o figurze i urodzie modelki, mogła sobie pozwolić oczywiście na wszystko. Lubiła żywić się w MacSyfie, KFC i temu podobnych barach. Ja nienawidziłam tamtejszego jedzenia, a kiedy już musiałam zamawiałam sobie tylko lody lub ciastko. Osobiście zawsze preferowałam zdrową żywność. Nie żebym miała jakiegoś fioła na punkcie długiego życia, wegetarianizmu czy czegoś w tym rodzaju. Po prostu jedzenie, które serwowały te wszystkie fastfoody było dla mnie obrzydliwe. Gdy czułam te zapachy i myślałam ile w tym pseudo-jedzeniu mysi być „wszystkiego” robiło mi się niedobrze. Byłam zwolenniczką kuchni domowej. Kochałam gotować, a innym ludziom też smakowało moje jedzenie.  Ale na szczęście były jeszcze miejsca, gdzie podawano coś bardziej zbliżonego do jedzenia. Mój ulubiony mini-bar - Carrot - ze zdrową żywnością, którego byłam już stałą bywalczynią.
Usiadłyśmy przy jednym stoliku, jak najdalej od barów szybkiej obsługi. Ona miała na swojej tacce hamburgera, frytki i mały kubełek ze zmutowanymi kurczakami, do tego duża cola. Ja sałatkę grecką, pełnoziarnistą bułkę z wieloma ciekawymi rzeczami i jednodniowy sok marchewkowy. Julia, pomimo iż była już przyzwyczajona do mojej niechęci do fastfoodów wzięła do ręki butelkę z moim sokiem.
- Sok jednodniowy, marchewkowy. Fuuuuuu!!! – Powiedziała odstawiając butelkę z powrotem na moja tackę. W odwecie wzięłam do ręki jej kubek z colą. Otworzyłam wieczko i powąchałam zawartość.
- Fuuuuuu! - Powiedziałam teatralnie naśladując minę i głos Julii odsuwając kubek jak najdalej od nosa.
Julia posłała mi wzrok mówiący „Bardzo śmieszne”, a ja jej „uroczy” uśmiech.
- A swoją drogą. Wiesz, że w 200ml tego rozpuszczalnika, który wlewasz w siebie hektolitrami jest 10 łyżeczek cukru? Tu jest zdaje się pół litra, co nam daje jakieś 25 łyżeczek cukru. - powiedziałam.
-O cholera! Włączyła mi się gadająca wikipedia w komórce! – powiedziała i zaczęła grzebać w plecaku. – A nie. To ty. – dodała z przekąsem. – Dziękuję ci bardzo za troskę.
Uśmiechnęłam się tylko i wbiłam zęby w swoją bułkę.

Po zjedzonym obiedzie udałam się, oczywiście w towarzystwie Julii, na codzienny trening. Piłka nożna. To była największa pasja w moim życiu. Mogłabym nie oddychać, nie jeść, nie spać. Byle by móc grać! Julia naturalnie nie widziała nic ekscytującego w nadmuchanym powietrzem flaku.  Należałam do szkółki piłkarskiej dla dziewcząt Lecha Poznań. Ich ośrodek szkoleniowy znajdował się właśnie u nas. Tuż przed rozpoczęciem wakacji dostałam się też do pierwszego składu. Byłam w siódmym niebie. Przed końcem lata, kapitan naszej drużyny, Ania, doznała okropnej kontuzji. Musiała zrezygnować z gry. Tym samym opaska kapitana pozostawała bez właściciela. Po kilkudniowym namyśle nasz trener na stanowisko kapitana wyznaczył mnie. Było to dla mnie ogromnym zaskoczeniem, ale cieszyłam się strasznie. Grałam na pozycji pomocnika lub napastnika, zależnie od potrzeb, jednak najlepiej czułam się, jako pomocnik. Na plecach miałam swoją ukochaną 10. To zawsze była moja szczęśliwa liczba.
Tego dnia trening przebiegał wyśmienicie.  Wszyscy mieli wspaniałe humory, ale byli jednocześnie skoncentrowani na grze. Następnego dnia miałyśmy grać z dziewczynami z Wisły Kraków. To bardzo mocny zespół, dlatego wszyscy bardzo uważnie słuchali trenera. Miałam wrażenie, że trener dziwnie mi się przyglądał cały trening. Jednak odganiałam od siebie tą myśl. Gdy by chciał mi coś powiedzieć, po prostu by to zrobił. Julia siedziała cały czas na ławce ucząc się czegoś zawzięcie.
Trening s
kończył się o 18.00. Piętnaście minut później siedziałam już w autobusie powrotnym do domu.


Następnego dnia zjadłam lekkie śniadanie i pojechałam z tatą na mecz. Mój tata uwielbiał sport i nawet grał w młodości w piłkę ręczną. Od zawsze był moim najwierniejszym kibicem. Mama z kolei nie przepadała za „tymi naszymi meczami”. Po prostu uważała, że to tylko zabawa, którą zaraz będę musiała skończyć. W końcu byłam w II liceum. Ale i tak zawsze cieszyła się razem z nami z wygranej.
               Dzisiaj miałam grać na pozycji wysuniętego napastnika. Czyli czekać na piłkę i strzelać.
W szatni, na kilka minut przed pierwszym gwizdkiem, trener głosił swoją „mowę ostateczną”.
- Dziewczyny. Dzisiaj jest bardzo ważny mecz. Najtrudniejszy w tym sezonie. Musicie dać z siebie wszystko. Ale jednocześnie pamiętajcie, by czerpać z tego radość. Kaśka, chroń bramki jak własnego chłopaka. Magda – pressing, pressing, pressing! Nie daj im dojść do bramki. Ola, po prostu bądź najlepsza i daj z siebie wszystko. A teraz jazda moje panie! Czas skopać parę tyłków!
Wyszłyśmy. Przywitałyśmy się z przeciwniczkami. Ustawiłyśmy na pozycjach. Gwizdek. Zaczynamy. Dziewczyny z Wisły, jako nasi goście, rozgrywały pierwsze. Dość łatwo odebrałyśmy im piłkę. Ja kręciłam się gdzieś pomiędzy linią środkową a polem karnym naszych przeciwników, czujna i gotowa. Moje koleżanki z drużyny rozgrywały w środku pola ładne podania, ale nie mogły się przedrzeć do mnie z piłką przez obronę przeciwnika. Cofnęły piłkę do Kaśki, naszej bramkarki. Ta zauważyła, że jestem niekryta i długim podaniem posłała piłkę w moim kierunku. Przyjęłam „na klatę”. Piłka spadła mi pod nogi. Szybko, w kierunku bramki przeciwnika. Ominęłam dwójkę obrońców, ale przede mną już czekali kolejni. Niemalże mur. Nic nie mogłam zrobić. Musiałam podać. Tyle, że nie miałam komu. Moje dziewczyny dopiero docierały na połowę przeciwnika, albo były kryte. Nie miałam wyjścia. Zaatakowałam. Minęłam pierwszą z nich, błyskając jej przed oczami moimi starymi korkami. Byłam już blisko bramki. Jeszcze tylko dwie. I nagle poczułam jak tracę kontakt z podłożem. Wywinęłam koziołka w powietrzu i upadłam boleśnie. Zapach trawy i ziemi. Gwizdek. Zanim zdążyłam otworzyć oczy, stał już nade mną arbiter. Powiedziałam, że wszystko ok i że żyję, po czym wstałam, korzystając z pomocy Magdy, naszego obrońcy. Sędzia podyktował dwie minuty kary dziewczynie, która mnie przewróciła. Wolny. Rozgrywamy. Podaję do Eweliny. Ona strzela. Prosto w ręce bramkarza. Szybka reakcja przeciwniczek. Wszyscy wracają do obrony. Ja zostaję trochę z tyłu. Piękna akcja. Bramkarz nie miał szans. Gol. Przegrywamy 1 do 0.
I tak niemalże do końca połowy. Tyle, że nie straciłyśmy więcej bramek. Robiłam, co mogłam. Miałam kilka okazji do zdobycia bramki, jednak bramkarz dziewczyn z Krakowa był bardzo dobry, a ponad to miał ogromne wsparcie obrony. W końcu rozległ się gwizdek obwieszczający koniec pierwszej połowy.
- Plan B! – krzyknął trener wpadając za nami do szatni. – Ola, cofasz się do tyłu. Na atak wejdzie Karolina, a Sylwia (jedna ze środkowych) schodzi.
Sylwia była odrobinę smutna i zawiedziona, ale że była dziewczyną cichą z natury nie sprzeciwiała się.
- Olka. – kontynuował nasz mentor rysując nam wszystko na tablicy. – Grasz z Adą. Ustawienie 4-3-2-1. Ćwiczyliśmy to już. Większy pressing! Większy pressing!
Druga połowa. Nie byłyśmy jeszcze bardzo zmęczone, ale dziewczyny z Krakowa zdawały się tryskać energią bardziej niż na początku. Wiedziałyśmy, że będzie ciężko. Zaczynałyśmy. Tym razem miałam szansę pograć więcej. Szybka piłka tuż po gwizdku do Ady. Dalej, do przodku, chociaż powoli. Stopniowo przesuwałyśmy się pod pole karne przeciwniczek. Ładna, strategiczna gra. Ja, Ada i Karolina oraz środkowe Marta z Moniką motałyśmy ich obrońców, ale nie mogłyśmy przecisnąć się na pozycję dogodną do strzału. Do czasu. Ada podała do wysuniętej Majki, ta rozegrała do Karoliny, która oddała piłkę powrotem do Ady, będącej po wcześniejszym podaniu na linii pola karnego. Wybiegłam niezauważona na środek linii szesnastego metra i znalazłam się na pozycji równoległej do Ady. Dostałam czystą piłkę. Czułam, że biegnie do mnie stado obrońców. Jedna z nich zrobiła wślizg między moje nogi. Kopnęłam piłkę odrobinę do przodu, a sama przeskoczyłam jej ciało. Udało się. Została na ziemi. Byłam sama z bramkarzem, choć dopiero na początku pola karnego. Usłyszałam krzyk Ady: „Plecy!” i już wiedziałam, że tuż za mną są dwie przeciwniczki. Szybko do przodu, pod bramkę. Poczułam pociągnięcie za koszulkę z prawej strony. Z lewej dziewczyna chciała mi nieczysto zabrać piłkę, jednak nie udało jej się to i w efekcie przewróciła się w biegu, przy okazji przewracając koleżankę. Byłam tuż przed bramkarzem. Przeciwniczka rzuciła mi się pod nogi chcąc zatrzymać i mnie i piłkę swoim ciałem. Tylko na to czekałam. Zrobiłam nagły zwrot w prawo, wcześniej posyłając tam piłkę. Bramkarka została na ziemi po mojej lewej stronie. Dopadłam do piłki. Posunęłam ją jeszcze pół metra do przodu i mocnym kopniakiem umieściłam w siatce. Poczułam jak moje serce stanęło na kilka sekund. Przestałam oddychać. Biegłam w kierunku mojej bramki mechanicznie, pozostawiając za sobą leżących na ziemi obrońców i bramkarza. Nabrałam w końcu mnóstwo powietrza w płuca i z okrzykiem triumfu na ustach rzuciłam się na Adę! Ona złapała mnie w locie. Przytuliłyśmy się, a zaraz do nas dołączyła większość drużyny. Zobaczyłam, że cała ławka rezerwowych odetchnęła z ulgą.
Miałyśmy duże problemy ze zdobyciem drugiej bramki. Ale udało się. Końcowy wynik wynosił 4 do 1. Poza mną gola strzeliła jeszcze Karola. Pierwszy raz w życiu udało mi się zaliczyć hat-tricka. I pierwszy raz w życiu grałam
tak ciężki mecz. Byłam dumna, szczęśliwa, spocona i cała w kurzu. Nie tylko ja. Każda z nas.








I oto jest! Pierwszy rozdział. 
Obiecuję, że następne będą ciekawsze, jednak chciałabym opowiedzieć całą historię od początku. Chciałam też trochę pokazać wam Alex. Jej życie.
Zapraszam na drugi rozdział, który powinien pojawić się w przyszłym tygodniu.
Komentujcie.
Dzięki.
 


 

2 komentarze:

  1. Dzięki za komentarz u mnie, na prawdę bardzo mnie to ucieszyło. Poprawiłam już błędy o których wspomniałaś i dziękuję za świetną radę, na pewno ją wykorzystam! Również dodam Cię do czytanych. Miałabym prośbę, czy mogłabyś mnie informować o nowych rozdziałach? Byłabym wdzięczna :) Twoje opowiadanie przeczytam gdy tylko znajdę chwilę czasu, pozdrawiam i życzę weny! ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow, padłam z wrażenia. Już od pierwszych linijek tekstu główna bohaterka niesamowicie kojarzyła mi się z Olką z naszej klasy. Potem jeszcze tak sobie skojarzyłam, że przecież nawet mają tak samo na imię, a dalsze akapity jeszcze bardziej utwierdzały mnie w przekonaniu, iż są niemalże identyczne. Ich jedyną różnicą jest to, że moja koleżanka nie umie tak grać w nogę.. Ale przy tym jest tak silną osobą, że kiedy gramy na WFie, od razu wczuwa się w rolę i ze swoją ambicją i pracowitością, gra całkiem dobrze.;)
    A znowuż Julia to taka prawie ja... Lecz tu już nie będę wymieniać na jakiej podstawie tak myślę, bowiem nie mi dane jest to osądzać. Racja, widzę kilka podobieństw, ale tak naprawdę to tylko moi prawdziwi przyjaciele wiedzą, jaka jestem naprawdę. Więc w sprawie Julki się nie wypowiem.;p
    No to tyle o postaciach. A o reszcie to już będzie krótko.. Oczywiście, twój styl spodobał mi się tak jak przewidywałam. Co prawda było tu trochę dużo o nożnej, ale na to byłam mentalnie przygotowana i jakoś mnie to nie zaskoczyło. Wytrzymałam, przeżyłam. Oraz chyba nawróciłam się na wegetarianizm xD
    Pozdrawiam ^^

    OdpowiedzUsuń