sobota, 19 lutego 2011

003. Adiós Polonia.

Załatwianie wszystkich formalności poszło wyjątkowo szybko. Już we wtorek późnym wieczorem byłam graczem zespołu Real Madrid Victoria.  W środę byłam spakowana. Jeszcze tego samego dnia mama postanowiła zabrać mnie na zakupy i nabyć trochę nowych ciuchów żebym w Madrycie wyglądała jak człowiek. Starałam się aby wydała jak najmniej pieniędzy, ale ją wzięło. Skutkiem tego była kolejna walizka.
Po wylewnym pożegnaniu z Julią, z rodzicami i babciami, udałam się w towarzystwie Jose na lotnisko. Nasz samolot odlatywał o 17.00 a na lotnisku pojawiliśmy się o 16.40. W sam raz aby zdążyć na odprawę. W samolocie okazało się (o czym nie wiedziałam), że mamy miejsce w pierwszej klasie. Za bilet płacił klub. Nie byłam przyzwyczajona do tego typu luksusów.
- Za parę dni będziesz takie rzeczy nazywać standardem. – powiedział Jose, gdy już samolot wystartował.
- Chyba za parę tygodni. – powiedziałam rozglądając się dookoła.
Jose uśmiechnął się delikatnie, ale nic już nie powiedział. Oparł głowę o zagłówek fotela i zamyślił się nad czymś głęboko.
Siedziałam przy oknie więc mogłam teraz obserwować przemykające pod nami krajobrazy Polski. Powietrze było przejrzyste a niebo bezchmurne więc widać było wszystko doskonale. Malutkie domki, pola w różnych kolorach wczesnej jesieni, lasy jeszcze zielone, choć miejscami odznaczające się złocistymi plami, rzeki, jeziora i stawy, w których odbijało się pomarańczowe, zachodzące słońce. To wszystko sprawiało, że miałam wrażenie jakbym znalazła się w bajce. Na myśl o minie Julii, gdyby to zobaczyła, uśmiechnęłam się. Jednak zaraz mimowolnie na mojej twarzy zawitał grymas. Uczucie tęsknoty uderzyło we mnie z ogromną siłą, zżerając od środka niczym głodny drapieżnik resztkę mojej pewności siebie.
- O czym myślisz? – zapytał mnie Jose, wyciągając mnie tym samym ze zgorzkniałych myśli. – Jesteś smutna?
- Nie, skąd. – odpowiedziałam szybko, uśmiechając się. – Po prostu… już tęsknie. Za wszystkim i za wszystkimi.
- W Madrycie też znajdziesz sobie przyjaciół – zapewnił. – Hiszpanie to czasem dziwni ludzie, ale potrafią być naprawdę wiernymi i oddanymi przyjaciółmi. A poza tym już ja ci dam tyle zadań, że nie będziesz miała czasu tęsknić. – powiedział z udawaną groźną miną.
- Dziękuje. – powiedziałam patrząc mu głęboko w oczy.
- Nie dziękuj. Będziesz miała tyle pracy, że jeszcze mnie znienawidzisz. – wiedziałam, że zrozumiał o co mi chodziło. Ale wyraźnie chciał mnie rozweselić. – A teraz głowa do góry. To twoje ostatnie chwile lenistwa panno Boruc! Radzę ci z nich dobrze korzystać!
- Tak jest panie Kapitanie. – udzielił mi się jego humor.  Uśmiechnęłam się do niego szeroko. Bardzo dobrze mi się z nim rozmawiało. Zaczęłam grzebać w swoim plecaku, który robił za bagaż podręczny. Jednak z przerażeniem stwierdziłam, że oto ja, zakuty łeb, zapomniałam swojego iPoda.
- O nie. – jęknęłam, wciąż rozpaczliwie szukając.
- Ekhem. – odchrząknął sugestywnie Mou.
Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że trzyma mojego „grajka” w prawej dłoni.
- Zapomniałaś go z taksówki.
- Ojej. Dziękuje. Moja mama zawsze mówi, że ja to kiedyś zgubie głowę. – powiedziałam z ulgą.
Przyglądał mi się chwilę z serdecznym uśmiechem. A ja nie mogłam patrzeć w te jego piękne przenikliwe oczy. Miałam wrażenie, że czyta moje myśli. Odwróciłam wzrok z powrotem do okna.
- Nie musisz się bać. Możesz wrócić do domu, kiedy tylko będziesz chciała. Nic na siłę. – spojrzałam na niego. Rysy jego twarzy stały się bardzo delikatne, na jego ustach czaił się cień uśmiechu. Od całej jego postaci była ogromna aura spokoju.
- Tylko daj sobie trochę czasu. – dokończył niskim głosem. Oto mój rycerz, który obronił właśnie moją samoocenę przed tym okrutnym drapieżnikiem, zwanym tęsknotą.
Obdarzył mnie najpiękniejszym ze swoich uśmiechów, a ja poczułam się dziwnie bezpiecznie. Niby nic się nie zmieniło a jednak siedział koło mnie zupełnie inny człowiek. Nie mogłam uwierzyć, że to ten sam Mourinho, o którym pisze się jako o aroganckim, ironicznym i jakże nielubianym w futbolowym świecie trenerze Realu.
Odwzajemniłam tylko jego uśmiech, bo nie byłam w stanie nic powiedzieć.
               W trakcie podróży Jose powiedział mi wszystko, co powinnam wiedzieć. W Madrycie miał się mną opiekować, przynajmniej na początku, ktoś, kogo miałam poznać później. Miałam mieszkać tam, gdzie wszystkie dziewczyny Victorii Real Madryt, które nie mieszkały w Madrycie z rodzicami, czyli w specjalnym ośrodku wybudowanym przy Valdebebas. Miałam dostać tam swój pokój, jak każda zawodniczka. Zajęcia w szkole miały się zacząć dla mnie już w poniedziałek. Treningi miały odbywać się codziennie, a plan miał być dogodny dla wszystkich zawodniczek. Do dyspozycji miałam korepetytorów z każdego przedmiotu i nauczyciela hiszpańskiego. Moją dietą i ćwiczeniami mieli zajmować się odpowiedni ludzie, którzy pracowali w ośrodku. Byłam niesamowicie zdenerwowana i podekscytowana, coraz bardziej z każdą minutą.
Na lotnisku Barajas w Madrycie wylądowaliśmy o 23.00. Zanim dyskretnie dotarliśmy do samochodu, minęło dobre 45 min. Czułam, że moje ciało odmawia mi posłuszeństwa po kilkugodzinnym siedzeniu w fotelu i tych wszystkich lotniskowych procedurach. Ale nie odczuwałam zbytnio zmęczenia psychicznego. Wręcz przeciwnie. Byłam aż nadto pobudzona. Gdy w końcu udało nam się wydostać z tego ogromnego lotniska, Jose poprowadził mnie do luksusowego samochodu, zaparkowanego bardziej na uboczu. Pomógł mi włożyć walizki do bagażnika (wtedy dostrzegłam, że było to Ferrari) i otworzył przede mną tylnie drzwi za siedzeniem pasażera. Sam usiadł przede mną. Gdy drzwi się za nim zamknęły usadowił się wygodnie w fotelu i nachylił się w stronę kierowcy, a była nim kobieta. Pocałował ją w policzek i powiedział coś szybko, chyba po portugalsku, a ona odpowiedziała mu w tym samym języku. Na jego twarzy zagościł uśmiech, co rozpoznałam po dołeczku na jego policzku. Kobieta odwróciła się do mnie i obdarzyła promiennym uśmiechem. Była ładną, dojrzałą kobietą w wieku około 45 lat o południowej urodzie i rudo-czekoladowych włosach. Jedynie tyle zdołałam dostrzec w nikłym świetle pobliskich latarni. Jej uśmiech był bardzo ciepły, matczyny.
- Hola! – powiedziała do mnie po hiszpańsku. – Ty musisz być Alex – nowe oczko w głowie mojego męża. Jestem Mathilde. – powiedziała wciąż miło się uśmiechając.
Uścisnęłam jej drobną dłoń i odwzajemniłam uśmiech.
- Buenos Noches, Seniora. – odpowiedziałam grzecznie. – Oczko w głowie to chyba trochę za dużo powiedziane.
- Mów mi Tami, albo Mathilde. Tylko nie Seniora. – zastrzegła, udając groźbę.
Skinęłam tylko głową, jeszcze szerzej się uśmiechając. No tak. Żona Jose musiała być właśnie taka.
Ruszyliśmy. Wyjechaliśmy z parkingu lotniskowego, później wjechaliśmy do miasta. Państwo Mourinho rozmawiali ze sobą po portugalsku. Zupełnie nie przeszkadzało mi to, że ich nie rozumiem. Byłam im obca, a oni nie widzieli się tydzień. Chcieli porozmawiać, to logiczne. Zresztą, bardziej interesował mnie wygląd Madrytu. W nocy robił niesamowite wrażenie. Był piękny. Naszej podróży przez ulice miasta towarzyszyły hiszpańskie piosenki, które leciały w radiu. Muzyka była spokojna, melodyjna, kojąca. Za szybą migały światła latarni i sklepowych neonów. Parki, ławki, stawy, drzewa, budynki niższe, wyższe, szkoły, szpitale. Wszystko skąpane w pomarańczowym świetle latarni. Wszystko było takie kojące. Ta muzyka… znam tą piosenkę… jak ona się nazywała?...  Portugalski… a może to był hiszpański… Jose coś do mnie mówił...


Zwycięstwo!
Real Madrid 2:0 Levante UD
Piękny mecz. Panowie dali popis ładnego football'u.
I jak obiecywałam dodaję trzeci rozdział.
Kolejny w fazie produkcyjnej. Powinien pojawic się w połowie przyszłego tygodnia.
Komentujcie.
Dzięki.

1 komentarz:

  1. Jestem pod wrażeniem. ;) Piszesz tak, że chociaż normalnie pewnie nie zainteresowałabym się historią dziewczyny grającej w piłkę nożną, to Twoje opowiadanie mnie wciągnęło. Masz ciekawy styl. :))

    OdpowiedzUsuń