piątek, 25 lutego 2011

004. Pierogi z truskawkami i Ojciec Chrzestny.

Obudziło mnie jasne słońce i świergot ptaków za oknem. Nie chciałam otwierać oczu, przypomniałam sobie swój sen. Śniło mi się, że poznałam Jose Mourinho i że miałam grać w Realu, że przyjechałam do Madrytu. Odwróciłam się plecami do źródła światła i przykryłam głowę kołdrą. W nozdrza uderzył mnie piekny zapach, który już kiedyś czułam. Był to zapach oliwek, olejku rożanego i słodkiego soku z brzozy.Uswiadomiłam sobie, że to z pewnością nie jest mój zapach, ani mojej kołdry. Owotrzyłam gwałtownie oczy, ale ujrzałam dookoła siebie jedynie ciemność. Odkryłam się. Porażająco jasne słońce jakiego nie pamiętałam nawet z okresu wakacyjnego uderzyło we mnie z ogromną siłą. Natychmiast zamknęłam oczy i zakryłam je dłońmi. Znajdowałam się w dość dużej sypialni,która była skąpana w jasnych promieniach słońca. Dominowały tu dwa kolory - błękit i limonkowa zieleń. Meble i podłoga były jasne. Pościel pod którą spałam, była w tych samych kolorach co ściany, tylko bardziej intensywniejszych odcieniach. Duże okno przez które wdzierały się promienie bezlitosnego słońca, było uchylone.Przez szparę sączył się do środka śpiew ptaków. Wstałam. Okazało się, że spałam w tych samych dresach i koszulce, w których byłam w samolocie. Ale przecież to mi się śniło. Byłam zdezorientowana i odrobinę przerażona. Nie wiedziałam, gdzie się znalazłam. Podeszłam do okna, i otworzyłamje na oścież. Na zewnątrz zobaczyłam piękny, duży ogród. Kilka drzewek, wysoki żywopłot przy skraju parkanu, skalniak, kwiaty, oczko wodne. Znajdowałam się na piętrze. Tuż pod oknem był dach, prawdopodobnie tarasu. Można było spokojnie, jednym krokiem pokonać parapet i znaleźć się nad tarasem. Odgoniłam od siebie absurdalny plan ucieczki, który nasunął mi się mimowolnie.Zza wysokiego żywopłotu nie mogłam dojrzeć zbyt wiele, nawet z takiej wysokości. Widziałam tylko jakąś willę w sąsiedztwie. Okolica w ogóle nie wydawała mi się znajoma.
Postanowiłam zejść na dół i wybadać gdzie jestem. Byłam już nieźle wystraszona. Zamknęłam okno i poszłam do łazienki, która przylegała do pokoju. Była bardzo ładna i nowoczesna, a jej wystrój pasował do wystroju sypialni. Ogarnęłam trochę włosy i obmyłam twarz. Kogokolwiek bym nie spotkała, nie chciałam go wystraszyć swoim wyglądem. Uchyliłam ostrożnie drzwi, które jak się okazało, wychodziły na korytarz. Był to dość wąski hol w kolorach piasku i czerwieni. Podobnie jak sypialnia, był bardzo gustownie urządzony. Wyszłam z pokoju i zamknęłam za sobą ostrożnie drzwi, żeby nie narobić hałasu. Po prawej stronie korytarz ciągnął się przez około  15 metrów. Na jednej ze ścian był cztery pary drzwi poza tymi do „mojej” sypialni. Przeciwległa ściana była o połowę krótsza. Jakieś dwa i pół metra na lewo ode mnie przechodziła w szklaną ściankę sięgającą mi do klatki piersiowej. Oddzielała ona od korytarza, jakieś wysokie pomieszczenie i zabezpieczała, przed upadkiem. Na jej końcu dostrzegłam schody wiodące w dół. Ruszyłam powoli, cicho stąpając bosymi nogami po czerwonym dywanie. Za szklaną barierką ujrzałam wysoki salon połączony z kuchnią. Salon był obniżony, a jego część była schowana pod podłogą piętra, więc nie widziałam go całego. Za to widziałam całą kuchnię. Na ścianie znajdującej się naprzeciwko mnie była lodówka, kuchenka, zmywarka i kilka półek. Kuchnia odgrodzona była od salonu półścianką oraz rzędem szafek. Tu także dominowały odcienie piasku i czerwieni, którym towarzyszyła szarość stali nierdzewnej.
Usłyszałam muzykę dochodzącą z dołu. Zbliżyłam się po cichu do schodów, uważnie obserwując sytuacje w salonie. Poza strachem owładnęła mną adrenalina. W połowie schodów wciąż nikogo nie widziałam, więc schodziłam ostrożnie dalej. Gdy znalazłam się na dole mogłam zobaczyć resztę salonu. Skórzane kanapy i fotele, kominek na przeciwległej ścianie, nad nim plazmowy telewizor. Ogromne okna i szklane drzwi wychodzące na taras. Na tarasie siedziała Tami i czytała jakąś gazetę.
Zaraz! Chwileczkę! TAMI?! Nie, nie, nie! Nie możliwe. Przecież to był tylko sen! To nie może być ona!
Zauważyła mnie. Uśmiechnęła się i powiedziała, na tyle głośno, żebym usłyszała:
- Nie bój się. Choć. Złapiesz trochę słońca może, bo strasznie blada jesteś.
Byłam w szoku. Musiałam się uszczypnąć, zabolało, a więc to nie sen. To prawda. Byłam w Madrycie. Poznałam Tami, a więc poznałam i Jose. Na drżących nogach podeszłam do pani Mourinho. Usiadłam naprzeciwko niej.
- Jak się spało? - zagadnęła wesoło.
- Dziękuję, dobrze. - odpowiedziałam niepewnie. - Gdzie ja jestem?
- Och. Jesteś u nas w domu. Wczoraj wieczorem zasnęłaś w połowie drogi do Valebebas, więc postanowiliśmy, że nie będziemy cię ciągnąć aż tam. Przywieźliśmy cię tutaj.
- Aha. Dziękuję. - Zupełnie nie wiedziałam, co zrobić, ani co powiedzieć. Wciąż byłam w szoku.
- Musisz być strasznie głodna. Choć, zrobimy jakiś obiad, bo niedługo wracają Jose z dzieciakami. - powiedziała głosem niecierpiącym sprzeciwu.
Poszłyśmy więc do kuchni.
- Mamy półtorej godziny. Co proponujesz? Co byś zjadła? - zapytała spoglądając na mnie zachęcająco.
- Pierogi z truskawkami. - odpowiedziałam automatycznie po Polsku.
Czy ja w tym domu nie mogę skłamać nawet w imię dobrego wychowania?
- Przepraszam? - Tami spojrzała na mnie spojrzeniem pełnym uprzejmej ciekawości.
- Pierogi z truskawkami. - powtórzyłam znów po polsku, ale doszłam do wniosku, że należy
jej się jakieś zrozumiałe wytłumaczenie po hiszpańsku. - To takie… Hmm… takie jakby ravioli z truskawkami, tylko trochę większe.
- Ciekawe! Mamy truskawki, więc nie ma problemu. Jak to się robi? - Zapytała z ekscytacją w głosie.
I tak wzięłyśmy się za robienie pierogów z truskawkami. Ja robiłam ciasto, a Tami przyglądała mi się i dostarczała wszystkich potrzebnych składników. Później wspólnie myłyśmy truskawki i robiłyśmy z nich odpowiedni „farsz”. Mathilde wałkowała ciasto, a ja lepiłam nieszczęsne pierogi. Była zafascynowana takim obiadem. Przez cały czas, gdy robiłyśmy za małą linię produkcyjną, moja „;Partnerka” zadawała mi przeróżne pytania. Głównie o mnie, mojej rodzinie i o Polsce. Opowiadałam jej trochę o naszych tradycjach, kuchni i języku. Bardzo jej się podobały moje opowieści, nieraz śmieszyły, a czasami zadziwiały.  Uwinęłyśmy się dość szybko, głównie dzięki temu, że Tami rwała się do pomocy i nauki.
- Zostało nam jakieś pół godziny, może mniej do przyjazdu moich darmozjadów. - powiedziała radośnie, gdy już wszystkie pierogi leżały zrobione, lecz wciąż surowe. - Co dalej?
- Teraz musimy je ugotować. Przyda się duży garnek, trochę soli oraz oleju.
- Garnek… sól… olej… - Podawała mi wszystko, o co prosiłam.
Ugotowałyśmy nasze pierogi. Rozłożyłam je na talerze. Akurat, gdy miałam polewać wszystko śmietaną gdzieś w głębi domu otworzyły się drzwi. Zaraz potem do kuchni z wielkim impetem wpadł mniej więcej dziesięcioletni chłopiec. Był bardzo podobny do mamy, ale oczy miał po Jose. Wpadając do kuchni z wesołym okrzykiem „ Cześć Mamo! Co na obiad!? ”, zatrzymał się z impetem dostrzegając mnie. Stanął jak wryty, gapiąc się we mnie z uchylonymi ustami.
- Cześć. - powiedziałam, uśmiechając się do niego promiennie.
Za nim wszedł Jose, przejechał ręką po głowie syna, co ożywiło chłopca. Nagle stał się czerwony, łącznie z karkiem i uszami. Powiedział coś cichutko po portugalsku, złapał plecak i pobiegł szybko na górę.  Jose i Tami zaczęli się śmiać. Ja, nic nie rozumiejąc patrzyłam po nich, szukając odpowiedzi w ich oczach.
-Co ja takiego powiedziałam? - zapytałam niepewnie, zerkając na nich.
-Nic. Jose uważa po prostu, że jesteś bardzo ładna. - powiedziała Tami. Spojrzałam na Jose, marszcząc czoło.
- Junior. - dodała z uśmiechem.
-Ahhh… - zrozumiałam, że chodziło o ich syna.
- Gdzie Mathilde? - zapytała Tami męża.
Domyśliłam się, że chodzi o ich córkę.
- Została przed domem i rozmawia przez telefon. Co to jest? - zapytał Jose wskazując na talerze pełne pierogów.
- Pee… pieee… prreee… - próbowała powiedzieć moja „;Partnerka”, ale język polski okazał się dla niej zbyt trudny.
Teraz to ja się zaśmiałam.
- Przepraszam. Nie martw się, Polski to jeden z najtrudniejszych języków świata. - powiedziałam uśmiechając się serdecznie, po czym dodałam po polsku. - Pierogi z truskawkami.
Jose, zaintrygowany spojrzał niepewnie na danie. W tym momencie w kuchni pojawiła się dziewczyna. Nastolatka. Jednak młodsza ode mnie. Ona również była niesamowicie podobna do swojej matki i podobnie jak brat jedynie oczy odziedziczyła po tacie. Była bardzo ładna.
- Alex, to jest Mathilde. - powiedział Jose wskazując na córkę. - Mathilde, to jest Alex.
-Cześć! - powiedziała wesoło, podając mi dłoń i uśmiechając się miło. W tym momencie wyglądała identycznie jak jej matka.
- A to jest nasz obiad. - powiedziała Tami, biorąc w ręce dwa talerze i zmierzając w kierunku stołu, ustawionego na tarasie. - Myć ręce i siadać!
Jose i Mathilde ruszyli na górę. Ja z panią domu nakrywałyśmy w tym czasie do stołu. W między czasie, na dół zeszła reszta rodziny Mourinho. Junior wciąż był czerwony, choć już nie tak bardzo jak wcześniej, jednak wciąż nie wiedział, gdzie schować oczy. Trzeba przyznać, że wyglądał uroczo. Zasiedliśmy w końcu wszyscy do stołu.
- Smacznego. - powiedziałam niechcący po polsku. Czułam się tu już tak swobodnie, że w ogóle zapomniałam, po co jestem w Madrycie. Ale wtedy o tym nie myślałam. Głodowałam już dość długo, więc ochoczo wzięłam się za swoją porcję. Podobnie jak ciekawa wyniku Tami. Reszta patrzyła niepewnie w talerze.
- Czy ja wyglądam jak czarownica Helga z Łysej Góry? - zapytałam, pochłonąwszy już jednego z moich pierogów. Portugalczycy nic chwycili, o co mi chodzi. - To bynajmniej nie jest trujące. Nie chcę się chwalić, ale jest pyszne.
-  W pełni się z Tobą zgadzam! - powiedziała Tami szeroko się uśmiechając.
To ich trochę zachęciło, więc po kolei, ostrożnie zaczęli próbować. Fajnie było tak siedzieć i obserwować jak zmieniają się wyrazy ich twarzy. Od niepewności, przez zdziwienie, zaintrygowanie, po błogość, aż do zachwytu. Po pierwszym pierogu już wszyscy zajadali się, aż im się uszy trzęsły.
-Pycha. - powiedział Jose po skończonym posiłku, odchylając się z lubością w wiklinowym fotelu. - Wygląda na to, że masz nie jeden talent.
Wszyscy przytaknęli. Reszta rodziny poszła w ślady ojca i z błogością i zamkniętymi oczami rozłożyli się w swoich fotelach najwygodniej jak tylko mogli. Ja raczej nie byłam przyzwyczajona do takiego poobiedniego leniuchowania, więc postanowiłam nie marnować czasu i wzięłam się za sprzątanie ze stołu.
- Ale co ty robisz? - Zapytała ze zdziwieniem Tami, otwierając oczy.
- Sprzątam. - odpowiedziałam z lekkim uśmiechem, kontynuując swoje zajęcie.
- A znasz takie pojęcie jak sjesta?
-Yhmm. - odpowiedziałam.
- Widzisz. W Hiszpanii to prawie kult jest. Świętość.
- No tak. Ale nie u nas. - powiedziałam niezrażona. - Wygląda na to, że trochę potrwa, zanim przyzwyczaję się do niektórych hiszpańskich zwyczajów.
Wzięłam tyle naczyń ile się dało, a że miałam jakieś doświadczenie kelnerki, bo dorabiałam w wakacje, na stole pozostało niewiele. Za drugim kursem zabrałam resztę. Później wróciłam z powrotem do stołu. Domownicy patrzyli się na mnie z lekkim zdziwieniem, ale uśmiechnęłam się jedynie i dopiłam resztę swojej lemoniady.
- Prawie zapomniałem. - powiedział nagle Jose patrząc na mnie. - Dzisiaj spotkasz się z twoim klubowym opiekunem.
No tak. Klub. Zapomniałam już, po co tu przyjechałam. Poczułam niemiły ucisk w żołądku. Czułam się lekko przerażona i stremowana.
- Dzisiaj? Gdzie? O której? - zapytałam starając się ukryć strach.
- Tutaj. O 16.30. Czyli za 45 minut. - Powiedział spokojnie Jose.
- Aaa. Ha. Mogłabym wziąć prysznic?
- Oczywiście. Mathilde… - powiedziała Tami do córki posyłając jej sugestywne spojrzenie.
- Choć. Pokaże ci co, gdzie i jak. - powiedziała dziewczyna wstając od stołu.
Ruszyłyśmy przez dom. Zaprowadziła mnie do łazienki, która przylegała do „mojej” sypialni, przyniosła mi też ręcznik i pokazała, gdzie postawiono moje walizki. Była bardzo sympatyczna i wesoła. Świetnie mi się z nią rozmawiało. Wzięłam szybki prysznic. Doprowadziłam się do stanu używalności. Było ciepło, więc wybrałam zwykłe szoty i t-shrit. Spojrzałam na zegarek. Była 16.25. Zamknęłam za sobą drzwi sypialni akurat wtedy, gdy rozległ się dzwonek do drzwi.
Gdy schodziłam ze schodów, do salonu wszedł uśmiechnięty Jose, a za nim jakiś mężczyzna. Nie. To nie był „jakiś” mężczyzna. Wysoki, szczupły i przed czterdziestką. Ogolony na łyso, o jasnych, przymrużonych oczach, pięknym uśmiechu i dwudniowym zaroście. Wyglądał, jak to definiowały kobiety z całego świata, - „bardzo męsko”.
- Alex, przedstawiam ci twojego „ojca chrzestnego” Zinedine Zidane. - powiedział wesoło Jose.
Zamurowało mnie. Stałam jak wryta z jedną nogą na schodku, a drugą zastygłą gdzieś w powietrzu.
Mourinho i Zidane w ciągu jednego tygodnia. Kto następny? John Travolta czy Johnny Depp, a może Królowa Elżbieta?
Za dużo wrażeń jak dla mnie w tak krótkim czasie. Spodziewałam się każdego, ale przez myśl
mi nie przeszedł Zidane. Oto heros mojego dzieciństwa i Bóg piłki nożnej miał być moim opiekunem.
- Cześć. - powiedział do mnie po hiszpańsku, uśmiechając się dość nieśmiało.
- Dzień dobry. - wyksztusiłam.
Na jego twarzy zagościł już pewniejszy uśmiech.
- Alex, ja cię proszę, zejdź ostrożnie z tych schodów, bo wyglądasz jakbyś miała zemdleć. - powiedział rozbawiony Jose.
- A jak mam wyglądać? Bóg piłki nożnej, we własnej osobie mi się objawia. Jasne, że wyglądam jak idiotka. - wyrwało mi się, na co wszyscy wybuchli salwą śmiechu.
Atmosfera w domu stała się zupełnie swobodna.
- No dobra. Zindi objaśni ci wszystko, ale to może na tarasie. Musisz mieć dostęp do świeżego powietrza, bo jeszcze nam tu zejdziesz od tak bliskiego obcowania z Bogiem. - powiedział Mou, pokazując szereg swoich bialutkich zębów.
Udaliśmy się więc całą trójką: ja, Zidane i Jose, na taras. Usiedliśmy wygodnie w wiklinowych fotelach, a Tami podała nam kawę.
- Od czego by tu zacząć… - zastanawiał się na głos Zinedine, patrząc na mnie uważnie.
- Od początku. - powiedziałam, uśmiechając się do niego. Kolejny mężczyzna, przy którym
nie potrafiłam się pohamować.
- Tak. To dobry pomysł. - powiedział odwzajemniając mój uśmiech. - A więc na początek.
Zawiozę cię jeszcze dzisiaj do Valdebebas, gdzie będziesz mieszkała na co dzień.
Dzisiaj, na wieczornym treningu, poznasz resztę drużyny. Trening zacznie się o 18.00. To czy weźmiesz w nim udział, zależy od Jose, który chyba, jako jedyny w całej Hiszpanii widział cię w akcji. W poniedziałek zaczynasz szkołę. Muszę jechać tam z tobą, ponieważ jestem twoim poniekąd prawnym opiekunem, a mamy do załatwienia pewne papierkowe zaległości. Rozpiskę treningów dostaniesz już, w Valdebebas. Jutro przejdziesz wszystkie badania medyczne i spotkasz
się ze wszystkimi „specami”, którzy będą dbać o twoją kondycję, zarówno fizyczną jak i psychiczną.
To tyle z najważniejszych rzeczy. - Powiedział, po czym upił łyk kawy.
- Jakieś pytania? - zapytał Zindi.
- Właściwie… tak. Na jakiej zasadzie jest pan moim opiekunem?
- Po pierwsze, nie pan. Mów mi Zindi tak jak wszyscy. Moja opieka nad tobą, będzie polegać na tym, że jak masz jakiś problem idziesz prosto do mnie. - wyjaśnił zwięźle.
- Aha.
W tym momencie podszedł do nas Jose Junior. A właściwie nie tyle do nas, co do Zidane.
- Cześć wujku Zizou! - powiedział entuzjastycznie.
- Hej! Jo!
Przybili sobie jakiś skomplikowany układ piątek.
- Zagramy? - Zapytał Jo biorąc do ręki piłkę.
- Oj, chłopie… Nie da rady dzisiaj. Moje kolano daje o sobie znać. A poza tym, muszę jeszcze porozmawiać z twoim tatą.
- No weź… tylko parę razy mi strzelisz. Albo się pokiwamy.
- Mam inny pomysł. Zagraj z Aleksandrą. Co ty na to? - powiedział patrząc to na mnie to na niego.
Mały oblał się rumieńcem. Chciałam go ze sobą zjednać, nie chciałam, żeby się mnie wstydził.
A poza tym, miałam straszną ochotę pograć.
- No jak dla mnie porządku. - powiedziałam, wysilając się na entuzjazm, po czym zwróciłam się bezpośrednio do Jo. - Na jakiej pozycji grasz?
- Bramkarza.. - powiedział cicho, wciąż na mnie nie patrząc.
- Świetnie. To ja się pobawię trochę w Benzeme, a ty w Casillasa. Co myślisz?
Chłopiec ożywił się znacznie.
- To ja pójdę wyciągnąć bramkę. - powiedział już odważniej, choć wciąż unikał mojego wzroku.
- Ok. Ja skocze po inne buty.
Korki miałam zakopane gdzieś na dnie torby, więc założyłam zwykłe trampki. Gdy zeszłam na dół, w ogrodzie, pomiędzy dwoma drzewami stanęła już prowizoryczna bramka. Mou i Zindi siedzieli dalej przy stole i rozmawiali. Przeszłam przez taras, uśmiechając się do nich. Obaj odwzajemnili uśmiech i odwrócili się w krzesłach, tak, aby widzieć nasz mały pojedynek.
- To, co? Karniaki? - zapytałam Juniora, stając naprzeciwko niego z piłką przy nodze.
- Ma się rozumieć. - odpowiedział uśmiechając się do mnie nieśmiało.
Rozpoczęliśmy naszą mini grę. Strzeliłam kilka pięknych goli, jednak starałam się oszczędzać młodego bramkarza. Szło mu naprawdę dobrze. Po jakiś 20 minutach zabawy byliśmy już zbratani. Uśmiechał się do mnie już całkiem odważnie, żartował i śmiał się, gdy nie udawało mi się trafić.
- Dobra. Alex musimy się zbierać do Valdebebas. - powiedział Zindi po półgodzinie.
- Dziękuje panu bardzo, panie Mourinho. - powiedziałam, udając powagę i podając rękę mojemu rywalowi.
- Tak. Ja też. - idparł z szerokim uśmiechem. - Jesteś naprawdę dobra, Alex.
- Dzięki, ty bronisz niczym profesjonalny bramkarz.
- Mam to po dziadku. - odpowiedział z dumą.



Jest i czwarty rozdział.
Zdaje się, że najdłuższy dotychczas.
Kolejny rozdział w następnym tygodniu jak dobrze pójdzie. Ale nic obiecać nie mogę bo mi się właśnie ferie kończą.
Muchas gracias za betę Sandra :*
Dedykuję Borówce bo ona mnie nie kocha i w ogóle jest ZUA kobieta.
Komentujcie.
Dzięki.

1 komentarz: