sobota, 23 kwietnia 2011

010. Cristianosus!

- Jesteś głodna? - zapytał nagle ze śmiertelnie poważną miną.
- Nie żebym umierała z głodu… - prawda była taka, że żołądek mi do krzyża przyrastał.
- No to zapraszam cię na obiad. Chociaż nie… - spojrzał na swój drogi zegarek. - Właściwie to na kolacje. Ale nie tutaj. Tu jest stanowczo zbyt dużo kelnerek.
Dopiliśmy więc szybko kawę, po czym udaliśmy się do samochodu. Gdy Cristiano zapalił silnik i włączyło się radio akurat leciały wieczorne wiadomości co oznaczało, że jest 19.00.
- Jaka jest Polska? - zapytał nagle, wyjeżdżając z podziemnego parkingu.
- Zimna. - odpowiedziałam pewnie. - Założę się, że jako Portugalczyk zmarzniesz tam w środku lata. Chociaż zaraz. Kilka lat żyłeś w Anglii. Więc może nie koniecznie. A więc w takim razie. Polska jest klimatycznie podobna do Anglii. Tyle że nie pada u nas tak dużo. Ale i tak powietrze jest o wiele bardziej wilgotne niż w Hiszpanii.
- A jak jest po polsku… no nie wiem… na przykład… piosenka?
- Piosenka. -odpowiedziałam po polsku.
- A… Samochód?
Rzucał mi pojedyncze słówka, które tłumaczyłam mu na polski. Lista była długa. Przychodziło mu na myśl akurat to, co zobaczył za oknem. Drzewo, pies, dom, budynek, dziewczyna, kosz, rower, chmury, słońce.
- A łzy?
- Łzy.
- Serce?
- Serce.
- Miłość?
- Miłość.
- Kocham cię.
- Kocham cię.
- Hmm… Polski jest podobny do Portugalskiego. - powiedział po chwili głębokiej ciszy po ostatnich słowach. - Taki… szeleszczący.
Na mieście panował ruch. W sobotni wieczór Madryt był jak ogromne mrowisko. Wszędzie było pełno ludzi. Było bardzo ciepło, więc wszystkie okna i szyberdach były otwarte. Słońce, które leniwie spadało w dół, świeciło nam prosto w oczy.
- Podasz mi okulary przeciwsłoneczne? - poprosił Cris. - Powinny być w schowku.
Otworzyłam klapkę nad moimi kolanami. Zobaczyłam tam idealny bałagan. Pełno wszystkiego. Jakieś papierzyska, maskotki, mapa, iPad, dziecięcy smoczek, latarka, kilka baterii, chusteczki, 3 pary okularów, butelka i wiele innych skarbów. Wzięłam do ręki pluszowego pingwina i spojrzałam prosto w plastikowe oczy, po czym przechyliłam głowę w prawo i w tej pozycji odwróciłam siebie i pluszaka w kierunku Cristiano. Spojrzał na mnie i wybuchnął śmiechem. Ja też nie mogłam się powstrzymać. Wyjęłam jedną z par okularów i podałam mu, a drugą sama założyłam.
- Do twarzy mi? - zapytałam spoglądając w lusterko.
- Bardzo.
- Wyglądam trochę jak… żaba. - stwierdziłam, przechylając głowę to w prawo to w lewo.
- Raczej jak mucha.
W radiu leciała akurat nowa piosenka Shakiry - Loca. Gdy padły pierwsze nuty refrenu usłyszałam hiszpańskie słowa przesycone mocnym portugalskim akcentem wyśpiewane bardzo niskim głosem, jak na tą piosenkę:
- Soy loca con mi tigre! Loca, Loca, Loca!
To Cris pomagał Kolumbijce w wykonaniu refrenu. Spojrzałam na niego zdziwiona i zaczęłam się śmiać. On tylko uśmiechnął się i śpiewał dalej.
- Masz do prawdy… ciekawą barwę głosu. - powiedziałam gdy zaczęła się druga zwrotka.
Wyszczerzył się do mnie ukazując porażająco białe zęby w pełnej krasie.
- A gdzie my właściwie jedziemy? - zapytałam.
- Zobaczysz.
Jechaliśmy dość długo na drugi koniec miasta. Rozmawialiśmy o nadchodzącym meczu. Czułam potworny głód. Stawałam się coraz bardziej niecierpliwa, ale starałam się tego nie okazywać. W końcu Cristiano zaparkował samochód w maleńkiej, starej uliczce. Było tu cicho. Dookoła czuło się historię miasta. Budynki miały wiele lat, ale były bardzo zadbane i utrzymane w klimacie XIX w. Gdyby nie samochody można by powiedzieć, że przenieśliśmy się w czasie. Gdy wysiedliśmy ogarnął nas panujący dookoła spokój i melancholia.
- Nie tutaj będziemy jeść. Musimy się kawałek przejść. Można…? -  zapytał Cristiano i wystawił ramię.
Wsunęłam swoją rękę pod jego ramie i ruszyliśmy wąskim chodnikiem w dół uliczki. Było rozkosznie ciepło, a wokół nas panowała kojąca cisza.
- Jak tu ładnie. I spokojnie. - powiedziałam.
- Tak. To moje ulubione miejsce w Madrycie, nie licząc mojego domu. No i Bernabeu.
- Bernabeu musi być piękne.
- Zaraz, zaraz. Chcesz mi powiedzieć, że nie byłaś jeszcze na naszym stadionie?
- Niestety. Nie było czasu, ani okazji. - wzruszyłam ramionami.
- No to trzeba to nadrobić. Ale najpierw coś zjemy, bo jeszcze zemdlejesz z głodu. - uśmiechnął się do mnie miło.
Zadzwonił mój telefon. Na wyświetlaczu pojawiła się twarz Jose.
- Tak? - powiedziałam do słuchawki.
- No hej. - powitał mnie radośnie głos mojego trenera. - Co robisz?
- Teraz? Idę.
- Aha. A gdzie?
- Właściwie to nie mam zielonego pojęcia. A czemu pytasz?
- Bo pomyślałem, że chciałabyś wpaść do nas. Tami zrobiła ten twój wynalazek i chciałaby, żebyś spróbowała. Jo mówi, że nie ma z kim grać w nogę, a ja już nie mam siły, a Mathilde ma jakiś problem z chemią i mówi, że tylko ty możesz jej to wytłumaczyć. Jak to nie wiesz dokąd idziesz? Zgubiłaś się?
- W pewnym sensie. Idziemy właśnie coś zjeść, ale nie wiem za bardzo gdzie.
- Idziemy? - w głosie Mou usłyszałam nie tyle ciekawość, co niepokój.
- Tak. Z Cristiano. Wiesz, ten duży, przystojny, co ma takie fajowe korki w cętki.
Idący obok mnie Cris zaczął się śmiać.
- Czyli… Idziecie z Cristiano na kolację. - Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie i utwierdziło mnie w przekonaniu, że dookoła Jose i jego telefonu siedzi cała portugalska rodzina i czeka na odpowiedź, czy przyjadę.
- A no tak. - powiedziałam wesoło.
- Aha. No dobra. Jak tak, to udanego wieczoru życzę.
- Dziękuję bardzo. Pozdrów rodzinkę i przeproś, że mnie jednak nie będzie. Może jutro?
- No dobra. To cześć.
- Pa. - powiedziałam, po czym rozłączyłam się i schowałam telefon do kieszeni.
- Naprawdę podobają ci się moje korki? - zapytał Cris.
- Są świetne. - przyznałam.
Doszliśmy do końca uliczki i skręciliśmy za róg. Później znów wzdłuż ściany do końca budynku. Po naszej prawej był park. Za następnym rogiem otworzyła się przed nami duża przestrzeń. Znaleźliśmy się na swego rodzaju rynku. Spory plac wyłożony „kocimi łbami”, na środku duża fontanna przedstawiająca jakąś wodną nimfę i jej kochanka. Dookoła ławeczki, kwiaty, żywopłoty. Przy budynkach otaczających plac były restauracje i kafeterie. Było tu sporo ludzi, ale panował spokój i harmonia. Nie było hałasu jak w wielkim mieście. Ludzie mijając się witali się ze sobą, czasem zatrzymywali, aby porozmawiać. Wyglądało na to, że prawie wszyscy się znają. Wydawało mi się, że znalazłam się w zupełnie innym mieście.
- Gdzie my jesteśmy? - zapytałam, patrząc na parę zakochanych przy fontannie.
- Prawie w centrum Madrytu.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Uśmiechnął się i poprowadził mnie do jej z restauracji, dokładnie po przeciwnej stronie placyku. Usiedliśmy na tarasie. Zamówiłam paellę z kurczakiem i krewetkami, a Cris jakiś makaron z wędzoną rybą. Jedliśmy prawie nie rozmawiając. Widać było, że nie tylko ja byłam głodna jak wilk.
- Ależ to było pyszne. - powiedział, po opróżnieniu swojego talerza.
- Owszem. - mi nie udało się zjeść całości z mojej ogromnej porcji. - Jak znalazłeś to miejsce?
- Przypadkiem. Na początku mojego życia w Madrycie po prostu się zgubiłem. I trafiłem tutaj.
- Trochę tu… Magicznie.
- To przez ten spokój. Człowiekowi wydaje się, że znalazł się w jakiejś bajce albo w scenie z komedii romantycznej. Masz ochotę na coś do picia?
- Nie. Dziękuję. Jestem pełna. Dziwie się, że krzesło pode mną jeszcze się nie załamało.
- Przecież ty prawie nic nie zjadłaś!
- Jak to nie?! Mam wrażenie, że zapełniłam nie tylko żołądek ale i płuca.
- Mój synek je więcej niż ty.
- Widocznie ma apetyt po tacie.
- Widocznie. Trzeba się trochę poruszać, żeby się jedzenie ułożyło w brzuchu. - powiedział, a gdy zobaczył moją zdziwioną minę, dodał: - Moja mama zawsze tak mówiła.
- A moja mówiła, że po jedzeniu trzeba poleżeć, żeby się jedzenie w brzuszku ułożyło.
- Och. Dawaj leniu.
- Nie wstanę. Nie ma nawet takiej opcji. Musisz iść po jakiś dźwig.
- To wezmę cię na ręce. ??? powiedział wołając jednocześnie kelnera.
- Nie dasz rady.
- A chcesz się przekonać? - płacił właśnie rachunek.
Zamknęłam oczy, oparłam się wygodnie i nic nie mówiłam. Usłyszałam jak odsuwa swoje krzesło i wstaje. Stanął koło mnie. Uchyliłam jedno oko, spoglądając na niego. Wyciągał rękę w moim kierunku aby pomóc mi wstać.
- Jesteś okrutny. - powiedziałam po czym wstałam, korzystając z jego pomocy.
Przemierzyliśmy placyk i znaleźliśmy się przed wejściem do parku. Było tam stoisko z watą cukrową, popcornem i kolorowymi balonikami otoczone dookoła dziećmi. Podleciał do nas mniej więcej czteroletni chłopczyk i robiąc ogromne oczy i powiedział:
- Przepraszam! Ma pan może 1 euro, bo brakło mi do waty cukrowej.
Cris wyciągnął z kieszeni monetę i dał chłopcu.
- Dziękuję Panu bardzo proszę pana.
- Proszę bardzo.
Weszliśmy do parku. Przez liście drzew przebijały się jeszcze promienie pomarańczowego słońca. Słychać było śpiew ptaków i szum liści kołysanych lekkim wietrzykiem. W powietrzu unosił się zapach trawy, ziemi i drzew. Było tu o wiele bardziej chłodno niż na rynku, ponieważ nie ogrzewało nas słońce. Szliśmy wolnym krokiem betonową ścieżką delektując się ciszą i spokojem.
- Przychodzę tu często z Crisem. - powiedział nagle. - Tu jest tak… idealnie. Nikt cię nie zaczepia, nie robi zdjęć, nie prosi o autograf.
- To musi być straszne.
- Czasami jest. Sława potrafi być naprawdę okrutna. Zżera ci całą prywatność.
Jego głos stał się smutny i przesycony obrzydzeniem. Nie przychodziło mi na myśl nic, co mogłam powiedzieć. Ani nie wiedziałam jak to jest, ani jak się czuje, ani jak mu pomóc. Szukałam czegoś uniwersalnego na takie rozmowy, ale zanim zdążyłam przekopać odmęty mojej pamięci z nadzieją znalezienia jakichś sensownych słów Cristiano mnie uprzedził.
- Wiesz co jest najgorsze? Czego najbardziej się boje? Tego że to będzie złe dla mojego syna. Że to go skrzywdzi. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby z powodu mojej sławy coś mu się stało.
- Przecież to nie twoja wina. To znaczy… Nie wybieramy sobie, gdzie się rodzimy. Czy tu, czy w Polsce, czy w Niemczech. Czy teraz, czy za 100 lat czy w czasie II wojny światowej. Musimy sobie radzić z takim światem, jaki nas otacza. Każdy z nas musi coś poświęcić dla życia. Jedni cierpią niedostatek, inni brak prywatności. Cris jest jednym z najszczęśliwszych dzieciaków na świecie. Ma wspaniałego, kochającego tatę. Zawsze będzie żył w dostatku i nigdy niczego mu nie braknie. Na pewno będzie walczył z urokami sławy, ale jeżeli będzie tak silny jak ty, zarówno psychicznie jak i fizycznie, będzie cieszył się tym światem, w którym żyje.
- Dzięki. - powiedział cicho. - Wiesz,  jesteś jedyną osobą, która nie pyta mnie o jego matkę.
- Bo to nie moja sprawa. Będziesz chciał mi powiedzieć - zrobisz to. Jeżeli nie, to nie ma problemu. Przecież to twoje życie. I twoja prywatność.
- Dziękuję. - powtórzył.
Uśmiechnęłam się do niego delikatnie.
- Mogę ci zadać osobiste pytanie? - zapytał.
- Ale nie muszę na nie odpowiadać? - pokiwał przecząco głową. - No to wal.
- Zostawiłaś tam kogoś? W Polsce. Nie mówię tu o rodzinie.
- Pytasz czy mam chłopaka? Nie. Jestem sama.
Doszliśmy do małego „ronda”. Maleńki brukowany placyk w kształcie koła. Z czterech stron odchodziła betonowa ścieżka. Na środku stała geometryczna fontanna. Cris wciąż był smutny.
- Słuchaj! - powiedziałam z energią, stając przed nim. - Jak w tej chwili się nie rozchmurzysz, to przysięgam na wytrzeszcz Ozila, że wrzucę cię do tej fontanny!
Uśmiechnął się niepewnie, ale w jego oczach wciąż czaił się smutek.
- Nie dasz rady. Jestem od ciebie ze 3 razy cięższy.
- Ty się nie martw! Już ja sobie poradzę.
- A jak?
- Zrobię swoje czary-mary i sam wskoczysz do tej fontanny.
Uśmiechnął się, już całkiem wesoły i spojrzał na mnie cynicznie.
- Nie wierzysz mi? - zapytałam.
Pokiwał przecząco głową.
- Sam tego chciałeś.
Zaczęłam od zwykłego, klasycznego patentu - łaskotki. Zaczęłam latać palcami po jego żebrach i brzuchu. Zadziałało. Zaczął się zwijać i śmiać. Był bardzo zaskoczony. Odruchowo napinał wyrzeźbione mięśnie brzucha, które czułam pod opuszkami palców. Próbował złapać mnie za nadgarstki, ale nie mógł przestać się śmiać. Ja sama zaczęłam rechotać z jego śmiechu i póz, które przyjmował w obronie. Zapał mnie w końcu za ramiona, objął moje nadgarstki jedną dłonią, a drugą zaczął mnie torturować moją własną bronią. Dzięki bogu, w zasięgu wzroku nie było nikogo. Zaczęłam śmiać się tak głośno, że mogłabym obudzić zmarłego. Palce Cristiano latały to w górę, to w dół mojej tali i brzucha, delikatnie mnie szczypiąc, co sprawiało, że płakałam rzewnie zanosząc się śmiechem. Na szczęście przy chwili jego nieuwagi udało mi się wyrwać z jego uścisku. Po drodze, zupełnie niechcący, zdjęłam mu z czubka głowy okulary przeciwsłoneczne. Uciekłam na drugi koniec fontanny.
- O nie! Oddawaj moje okulary, zła kobieto!
Wytknęłam język, założyłam okulary na nos i zaczęłam przybierać dziwne pozy i tańczyć różnorakie tańce, które akurat udało mi się wymyślić. Cris obiegł fontannę próbując mnie złapać, ale wykazałam się refleksem i uciekłam na jej przeciwległy koniec. Znów spróbował mnie zaskoczyć i udało mu się to o wiele lepiej niż za pierwszym razem, ale jedynie musnął palcami moje plecy. Wbiegłam w jedną z betonowych dróżek i śmiejąc się do rozpuku po prostu biegłam przed siebie. Słyszałam jego śmiech i oddech kilka kroków za swoimi plecami. Odwróciłam się i zobaczyłam jego uśmiechniętą od ucha do ucha twarz na wyciągnięcie ręki. Przyspieszyłam, wytykając język i odwróciłam głowę. Nagle okazało się, że tuż przede mną jest rozwidlenie ścieżki. Miałam do wyboru ostry zakręt w prawo, lub ostry zakręt w lewo. Ścięłam lewy zakręt o mało się nie przewracając. Słyszałam że Cristiano musiał trochę przyhamować, przez co zyskałam kilka cennych kroków.
- Jak cię złapie…! - krzyknął za moimi plecami.
Nagle przede mną pojawił się kot. Zaszokowany moim pędem nie zdążył zareagować i uciec. Stał dokładnie na mojej drodze i patrzył przerażony. Ledwo udało mi się zatrzymać. Kot uciekł z prędkością światła, ale w tym czasie dogonił mnie Cris. Gdy poczułam go tuż za swoimi plecami chciałam jeszcze ratować się ucieczką, ale było już za późno. Objął mnie w tali przytrzymując delikatnie, ale mocno.
- Mam cię! - powiedział triumfalnie, po czym schylając się podciął mi brzuch swoim barkiem i zarzucił moje ciało z dziecinną łatwością na swoje ramie tak, że widziałam świat do góry nogami. A tym światem były w większości jego plecy.
Zaczęłam machać rozpaczliwie nogami. On objął mnie w kolanach abym nie spadła.
- Postaw mnie natychmiast na ziemi! - krzyczałam klepiąc go po plecach.
- Nie ma mowy. Jest zbrodnia, musi być kara!
- Tołstoja się naczytał i myśli, że jest mądry!
- Milcz, kobieto, puchu marny! - powiedział teatralnie tubalnym głosem.
- Postaw mnie!
- Nie. Wiesz co? Jesteś strasznie leciutka. Czy ty w ogóle coś jesz? Bo chyba jesteś niedożywiona.
- Jestem jak najbardziej dożywiona!
- No nie wiem.
- Ale ja wiem. Gdzie ty mnie niesiesz!?
- Na szczyt ta wielka góra, gdzie jest krater wulkana. Tam my złożyć biała kobieta w ofiara dla nasz Bóg - Cristianosus! On wielki Pan tego świata!
- Powiedz temu swojemu Cristianosusowi, że jak mnie zaraz nie wypuści to go ugryzę w plecy!
- Nie można ugryźć nikogo w plecy, tym bardziej w takiej pozycji.
- A chcesz się przekonać!?
- Niespecjalnie. 
Doszliśmy do kwadratowego placu. Był dość duży i na środku stała - klasycznie - fontanna. Duża i płaska. Tyle udało mi się dojrzeć z mojej pozycji, gdyż resztę świata przysłaniały mi plecy i ramiona Crisa.
- Halo! Ja tu zwisam!
- Zastanawiam się, od czego zacząć twoją karę.
- To, to jeszcze nie jest moja kara?
- Nie.
Poczułam jak Cristiano zgina kolana. Postawił mnie na ziemi, ale tylko na krótką chwilę i nim zdążyłam zareagować trzymał mnie przed sobą oburącz.
- Ach. Więc to jest kara? Mam na ciebie patrzeć? O przebacz mi litościwi Cristanosusie i wymierz mi coś mniej bolesnego!
- Hmm… Dobra.  - powiedział i z pewną siebie miną zaczął iść w kierunku fontanny. Gdy do niej doszedł, stanął na jej niskim, marmurowym brzegu.
- No, to na trzy. - uśmiechnął się do mnie radośnie. - Nie zapomnij zamknąć oczu!
- Nie waż się! Będę cała mokra! Zwariowałeś!?
- Raz!
- Cristianooo!!! Zabiję cię!
- Dwa!
- Nieee! Proszę! Tylko nie woda! Mam telefon w kieszeni!
- Kupię ci nowy. Dwa i pół!
- Nie bądź śmieszny! Złaź z tej fontanny, albo mnie popamiętasz!
- Iiiiii…..!
Zaczął zniżać moje ciało do wody. Zobaczyłam, jak końce moich włosów dotykają tafli wody.
- Trzy!
Jednak zanim zdążył wykonać swój niecny plan coś huknęło. Hałas był tak ogromny, że aż podskoczyłam i mimowolnie przysunęłam się do Crisa.
- O. Wygląda na to, że idzie burza. - powiedział, wciąż stojąc bez ruchu i spoglądając na ciemne już niebo. - Lepiej wracajmy.
Ledwie zdążył postawić mnie na ziemi, a z chmur lunęły na nas hektolitry wody. Zrobiło się strasznie głośno i zimno.
- Którędy do samochodu? - musiałam krzyknąć, żeby mógł mnie usłyszeć.
- Do samochodu za daleko. Lepiej do metra. Albo złapiemy po drodze taksówkę. Samochód zabiorę jutro. Chodźmy!
Złapał mnie za rękę i pobiegliśmy jedną z betonowych ścieżek. Sama nie wiem czemu, zaczęliśmy się śmiać. Po chwili byliśmy cali mokrzy, jakbyśmy naprawdę kąpali się w tej fontannie. Biegliśmy, śmiejąc się, aż dotarliśmy do wielkiego metalowego łuku. Za nim była ruchliwa ulica. Na chodnikach nie było nikogo. Jedynie drogą jechały samochody. Chociaż i tych robiło się coraz mniej. Cris najpierw próbował złapać taksówkę, ale na nic się to zdało.
- Mam inny pomysł, ale będziemy musieli jeszcze trochę pobiegać. - oznajmił, starając się przekrzyczeć szum wody.
- No cóż. W sumie za to nam płacą, nie?

Dziesiątka i ciąg dalszy. I oczywiście jeszcze nie koniec tego wątku.
Mam nadzieję, że nie za bardzo cukierkowo mi to wyszło. :)
Uprzedzam, że nic nie jest tak oczywiste jak się wydaje. 
Z innej beczki, wciąż jestem w stanie euforii po sobotnim zwycięstwie. Teraz trzymamy kciuki za Ligę Mistrzów! Jak to mówią: "Keep calm and trust Jose Mourinho!" xD 
Hala Madrid!
Komentujcie.
Dzięki. 

1 komentarz:

  1. Fajnee to twoje opowiadania ;p ;p Tak se myślże, że chyba walnę se opko na blogspot, bo onet już denerwuje ;p Śwetnie opisałaś te wszystkie sytuacje , informuj mnie o nastepnym na twitterze ;p
    Pozdrawiam @Kate_Ss

    OdpowiedzUsuń