niedziela, 8 maja 2011

012. Kupmy psa!

Gdy się obudziłam za oknem było szaro. Przez ciężkie, ołowiane chmury słońce nie miało sposobności się przebić. Znajdowałam się w nie swojej sypialni. To już któryś raz od kiedy jestem w Hiszpanii więc zbytnio mnie to nie zdziwiło. W pokoju dominowała barwa złota przechodząca miejscami w kolor kremowy. Gdy wygrzebałam się spod kołdry i stanęłam na nogach okazało się że mam na sobie koszulę Crisa, którą pożyczył mi poprzedniego wieczora. Wyszłam z pokoju i stanęłam dokładnie naprzeciw schodów. Zeszłam na dół. W ogromnym salonie z kominkiem i obniżoną podłogą zobaczyłam siedzącego na dywanie przed telewizorem Cristiano bawiącego się z małym Crisem.
- O. Dzień dobry. - powiedział wesoło Cristiano dostrzegając moją osobę w pokoju. - Wyspana?
- Bardzo.
Podeszłam do nich i uklęknęłam naprzeciwko. Mały CR od razu, na chwiejnych nóżkach, podszedł do mnie wręczając mi plastikowy samochód. Chwilę potem, gdy się do niego uśmiechnęłam dziękując mu za zabawkę, zabrał mi ją, położył na dywanie a sam przylgnął do mnie obejmując rączkami moją szyję.
- Chyba cię polubił. - stwierdził zadowolony Cristiano.
- Siedzicie tak sami?
- A no jakoś tak się złożyło. Moja siostra i mama pojechały do Portugalii na…
- Na urodziny twojego wuja. Pamiętam. - wtrąciłam się szczerząc do niego zęby.
- Cris idziemy coś zjeść? Jesteś głodny? - zapytał Ronaldo synka.
- Tak. - odpowiedział krótko malec.
- No to idziemy. Chodź. - wyciągnął ręce w kierunku chłopca lecz tamten jedynie się uśmiechnął i wtulił się we mnie mocniej.
- No dobra. To ja też idę z wami. Opędzluję wam lodówkę, bo jestem głodna jak wilk. - wstałam, biorąc Crisa na ręce. - Którędy do kuchni?
- Tędy. - poszliśmy korytarzem w lewo i znaleźliśmy się w ogromnej kuchni w kolorach piasku, połączonej z jadalnią. Wychodziło stąd też okno na ogromny taras a tuż obok niego widać było basen. Usiadłam na jednym z krzeseł przy stole w jadalni sadzając sobie chłopca na kolanach. Cristiano poszedł do kuchni.
- Na co masz ochotę? - zapytał głos z wnętrza lodówki.
- Bez większej różnicy. - odpowiedziałam grając w „Kosi łapki” z małym Crisem.
- Kleik ryżowy? Czy może raczej paróweczki drobiowo-cielęce? Bądź zupka jarzynowa? Nowy smak? Skusisz się? - zapytał z szerokim uśmiechem wychylając się zza drzwi lodówki i machając słoiczkiem.
- Nie. Dzięki. Trzymasz to w lodówce? Zupki chyba można trzymać w normalnej temperaturze, pokojowej. - zauważyłam.
- Jest otwarta. Otworzyłem ją rano ale ta mała maruda zjadła dwie łyżeczki i zrezygnowała z dalszego posiłku z ojcem. - powiedział wracając do buszowania w lodówce. - Nie mam pomysłu co mogli byśmy zjeść.
- To może ty nakarm Crisa, a ja coś wymyślę. - oddałam mu dziecko a sama zajrzałam do ogromnej lodówki.
Omiotłam wzrokiem zawartość każdej półki.
- Dobra. Już wiem. Gdzie masz miskę?
- Tam, w górnej szafce, po prawej nad zlewem.
W lodówce znalazłam mnóstwo warzyw. Postanowiłam zrobić omlety warzywne. Gdy ja kroiłam, podsmażałam, mieszałam i smażyłam Cristiano karmił synka jedną z zupek dla dzieci.
- Świetnie pachnie. Co to będzie? - zapytał z ciekawością, próbując przekonać malca aby skusił się na kolejną porcję papki.
- Coś magicznego. I pysznego. Mam nadzieję.
Akurat gdy ja skończyłam smażyć omleta, Cristiano skończył sprzątać po obiedzie swojego synka. Gdy poszli umyć ręce nakrywałam do stołu. Przygotowałam do posiłku stół na tarasie, ponieważ pogoda była piękna. Słońce wyszło zza ciężkich chmur i ogrzewało mokry jeszcze świt swoimi gorącymi promieniami. Zdążyłam posprzątać w kuchni zanim wrócili panowie Aveiro.
- Rany! Ależ tu pachnie!
- Jemy na tarasie. Jest piękna pogoda. Uwielbiam powietrze po burzy.
Nagle ktoś zadzwonił do drzwi. Cris oddał mi syna i poszedł otworzyć.
- Piciu! - zażądał wesoło malec uśmiechając się uroczo.
Skierowałam więc swoje kroki w kierunku kuchennych szafek. Przeglądając jedną po drugiej szukałam czegoś do picia dla Crisa. I butelki. W końcu znalazłam Bobo-Fruta. Butelka stała na zlewie umyta. Przelałam do niej część napoju i dałam uradowanemu chłopcu. Wtedy do kuchni weszli Cris, za nim Jose i Jo.
- Dzień dobry. - powiedział wesoło Jose.
Stanął jak wryty gdy zobaczył w co jestem ubrana. Koszula Cristiano powiewała pod wpływem wpadającego powietrza. Dla Jose była jasnym znakiem tego co stało się poprzedniego wieczora. A przynajmniej co stało się w jego domysłach. Jego twarz stała się surowa, ale tylko na ułamek sekundy. Za to Jo w ogóle nie zwrócił uwagi na mój strój.
- Cześć Alex! Szkoda że cie wczoraj nie było. Zacząłem sobie kopać piłkę, a tu nagle taka ulewa! - rozgadał się podekscytowany dziesięciolatek. - Normalnie cały ogródek pływał! Korki mi się w końcu wbijały w ziemię. Trochę poryłem ten ogródek i mama się wkurzyła, ale to się naprawi. A tak w ogóle to wiesz że mieszkamy przez płot? A propo - co tak ładnie pachnie?
- Omlet. Jesteście głodni? Starczy i dla was. Weź talerze i idź z Crisem na taras. Nakryjcie do stołu, a my z Jose zaraz przyniesiemy omlety. - oddałam Cristiano syna i dałam talerze Jo.
Jedyne czego teraz pragnęłam to wytłumaczyć się Jose z tej głupiej sytuacji. Co on sobie o mnie teraz myślał? Byłam przerażona mniej więcej tak jak pierwszego dnia w Valdebebas. Gdy tylko Jo z Crisem znaleźli się na tarasie spojrzałam na Jose błagalnym wzrokiem.
- Wiem. Źle to wygląda. - powiedziałam cicho.
- Tragicznie. - przyznał suchym głosem.
- Ale to nie tak.
- Więc jak?
Opowiedziałam mu szybko o poprzednim dniu. O tym jak poszliśmy w trójkę na zakupy, jak Ozil nas zostawił, jak poszliśmy na obiad i zaczęliśmy się ganiać po parku, a później ta ulewa. O tym jak dobiegliśmy na Bernabeu i nie miałam się w co ubrać i o tym jak usnęłam i Cris przywiózł mnie do siebie do domu. I o tym, że jeszcze nie zdążyłam się ubrać.
- Przepraszam. - powiedział, gdy skończyłam.
- Ty, mnie? A za co? - spojrzałam na niego zdziwiona.
Jego twarz była znów promienna. Znów się uśmiechał, był spokojny, zadowolony z życia i przyjazny. Ulżyło mi bo wiedziałam, że się nie gniewa i że mi wierzy.
- Za to, że w ciebie zwątpiłem. Przez moment, choć krótki, pomyślałem, że jednak do czegoś między wami doszło. Przepraszam. Wiem, że ani Cris, ani przede wszystkim ty nie jesteś taka. A jednak ta myśl… To dlatego, że jesteście młodzi i od początku… - urwał.
- Od początku co? - zapytałam zaintrygowana i lekko przestraszona.
- No idziecie czy nie!? Umieramy tu z głodu! - krzyknął Jo z tarasu.
- Idziemy. - powiedział Jose biorąc talerz z omletami lecz zanim wyszedł puścił mi perskie oko, uśmiechnął się wesoło i powiedział do mnie cicho: - Zapomnijmy o tym.
Wzięłam dzbanek z sokiem i szklanki i wyszłam za nimi na taras.
W trakcie gdy jedliśmy nasz lunch przyłączyło się do nas kilka osób. Pierwszy wpadł Ozil, cały w skowronkach przyszedł nas przeprosić za to zniknięcie. Na szczęście zdążyłam się ubrać w moje wczorajsze ciuchy, więc udało mi się uniknąć tłumaczenia. Później pojawiła się Mathilde opowiadając o tym jak w czasie burzy zabrakło prądu akurat wtedy gdy ona była w windzie z „mega ciachem”.
- Mówię ci! Jaki on był przystojny! Jezusie Nazarencki! - nadawała podekscytowana.
- Nie ma takiego słowa. - zauważył zgryźliwie Jo.
- Co? - zapytała  nieprzytomnie Mathi, wyrwana z marzeń.
- Mówię, że nie ma takiego słowa, jak „Nazarencki”. Jest Nazareński.
- Nieważne. - spojrzała na niego, jak to siostra, pogardliwie, po czym znów zaczęła mi opowiadać z ekscytacją o urodzie swojego towarzysza niedoli. - Boże! Miał takie piękne niebieskie oczy! I blond włosy. I jasną, nieskazitelną cerę! Był idealny! Szczupły i wysoki. Ale ramiona miał szerokie. Za to w pasie był dość wąski. I miał cudne plecy. Widziałam przez koszulkę. A jego pośladki…
- DOŚĆ! - prawie krzyknął Jose. - Nawet nie chcę tego słuchać. Jo - zwrócił się do syna - Jedziemy kupić psa.
- Psa? Ale przecież mamy psa. - zauważył Jose Junior nic nie rozumiejąc z pomysłu ojca.
- Mamy, ale małego. Teraz kupimy wielkiego. Ogromnego! Z takimi wielkimi zębami. I żeby głośno szczekał. - mówiąc to przezabawnie gestykulował i patrzył sugestywnie na córkę. - I mocno gryzł tam gdzie najbardziej boli. Razem z Crisem zaczęliśmy się śmiać. Mathilde patrzyła na ojca obrażona, skleciwszy ręce na piersiach, a Jo wciąż nic nie rozumiejąc marszczył brwi.
- Ale po co? - zapytał w końcu Junior wciąż nie rozumiejąc o co chodzi ojcu.
- Bo już czas. - odpowiedział Jose udając powagę i obejmując syna ramieniem.
- Czas na co? - drążył Jo.
Jose westchnął głęboko. Nie odpowiedział od razu, wciąż patrzył na Mathi, która sztyletowała go wzrokiem zimnym jak lód.
- Na psa. - opowiedział w końcu.
- Bardzo śmieszne. - powiedziała cicho Mathilde odwracając wzrok od ojca.
- Ale co jest śmieszne?! Ahh! Nic nie rozumiem! - stęknął Jo opadając ze zrezygnowaniem na oparcie ogrodowego fotela.
- Co tu się dzieje? - Tami pojawiła się w drzwiach.
Nikt jej nie odpowiedział, więc przejęła inicjatywę.
- A wy jeszcze się nie zbieracie? Spóźnicie się. Przyszłam po małego.
- O rany! Już ta godzina? - Jose z przerażeniem spojrzał na zegarek po czym wstał i zwrócił się do mnie i Crisa. - Jazda dzieciaki, zbieramy się. Pora trochę potrenować.
Cristiano oddał syna pod opiekę Tami. Poszłam z rodziną Mourinho (i małym Ronaldo) do ich domu, gdzie Jose przebrał się i wziął torbę treningową. We trójkę, ja, Jo i Jose pojechaliśmy do Valdebebas na niedzielny trening.

Tam tam tam taaam <fanfary> Oto jest 12.
Mam nadzieję, że się spodoba. Udało się trochę wyrwać z tego słodkiego klimatu :) 
Komentujcie.
Dzięki. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz